niedziela, 4 stycznia 2015

1.

Zeno

Ślina Jacka ląduje w kominku.
- Zamknij się, Squeez.
Squeez ma go daleko gdzieś. Wyje jedną z piosenek Katy Perry, ściskając w dłoni półlitrówkę.
- Dalej, musisz to podać dalej – nagle go, bo mam ochotę się napić.
- Ciągnie cię do złego, Zeno – odpowiada.
Wspólnie się śmiejemy. Siedzę jeszcze chwilę przy kominku, aż w końcu zaczynam przysypiać. Mrużę oczy, gotowy by odlecieć, ale wtedy do salonu wpada Harvey, uśmiechający się do kartki papieru.
- Co, dostałeś prenumeratę jakiegoś niegrzecznego pisma?
- Morda, Squeez. Chłopaki, mamy robotę.
Te słowa mnie pobudzają. Wstaję i rozprostowuję nogi. Trochę zataczam się prawo, ale nie upadam. Podchodzę pod stolik, przy którym usiadł Harvey. Jedną ręką uderzam w blat i mówię:
- No słucham.
Squeez znów zaczyna się brechtać. Jego humor udziela się i mnie. Harvey jednak to ignoruje i otwiera buzię.
- Słyszeliście kiedyś o bransolecie samego diabła? - Jack przysuwa się i siada na krześle obok blondyna. - Pewnie nie, wy zakute łby. Jakiś koleś pluł się pół wieczora, że musi ją mieć. Więc wypytałem go o wszystko. Jakieś stare zwariowane babsko podobno posiadało coś takiego, ale przed samą śmiercią szmata schowała ten skarb tak, że żadna cholera nie wie, gdzie to leży. Squeez, podaj flaszkę. A więc naszym zadaniem jest znaleźć to cacko i opchnąć je za pięćdziesiąt tysiaków.
Jack gwizdnął.
- Nieźle. Masz już namiary?
- Czy przychodziłbym tutaj bez namiarów? Musimy pojechać na północ, do Branwood. Małe miasteczko, obejdzie się bez awantur. Goldbridge 12, szóste piętro, mieszkanie numer 47. Jutro wieczorem. Rozpieprzamy lokal, szukamy wskazówek, zrozumiano?
- Bez rozrób? - pytam.
- Bez rozrób, aniołku. Podręcznikowe włamanie. Przygotujcie się.
Kiedy chłopaki wychodzili z pokoju, Harvey zgarnął mnie na stronę.
- Widzisz, Zeno. Przyswajanie przychodzi ci coraz łatwiej.
Sukinsyn. Musiał to powiedzieć, musiał. I dę na piętro, do swojego pokoju. Kilka razy uderzam w plastikową antyramę, kopię w drewniany stelaż i siadam na łóżku. Opieram głowę na poduszce. Chcę się jeszcze powydzierać, poprzeklinać na głos, ale tym razem sen zgarnia mnie bezpowrotnie.

Moja głowa. Szukam ręką butelki, która zazwyczaj leży obok łóżka. Na nic nie natrafiam, więc zirytowany otwieram powieki. Woda leży przy oknie. Zbyt daleko, by ją dosięgnąć i nie musieć wstawać.
Cholera. Kiedy już wstaję i zaspokajam swoje pragnienie, zabieram się pod prysznic, myję twarz, w szczególności szoruję zęby. Patrzę w niebieskie oczy odbijające się w lustrze. Jestem pewien, że jego są podobne. Też czasem patrzy w lustro i zastanawia się, co robić. Przez chwilę ten niebieski kolor przenosi mnie na wielką huśtawkę obok naszego domu. Zielone krzewy, o które mama dbała są idealnie poprzycinane, a trawa świeżo skoszona. Chciałbym tam teraz być, usiąść na tej przeklętej huśtawce i dać się ponieść emocjom. Krzyczeć, ryczeć, a nawet piszczeć. Ale utknąłem z tymi matołami zajmującymi się kradzieżą.
Gdy się nawalę, zapominam o tych hiacyntach i różach. One są przeszłością. Szkło z rozbitej szyby jest teraźniejszością, w której zgniję.
Zakładam ubrania, padam na ziemię, i choć palą mnie mięśnie, wyciskam dwieście brzuszków i sto pompek. Teraz jestem rozbudzony i mogę zejść na dół, do kuchni. Moje jajka na miękko niestety wyszły na twardo, więc tnę je na plasterki i kładę na chlebie.
- Smacznego – mówi Squeez i od razu pochyla się nad zlewem, wlewając sobie do ust wodę prosto z kranu. - Jezu, jak przyjemnie.
Martin, potocznie zwany Squeez, jest najgłupszą osobą, jaką kiedykolwiek poznałem, całkowicie wychodzącą poza ogół norm społecznych i kulturalnych. Na początku chciałem go zabić. Potem myślałem jedynie o kilku mocniejszych ciosach prosto w tą roześmianą mordę. Aktualnie wysoki singiel mający dwadzieścia siedem lat odgrywa rolę mojego najlepszego kumpla, co jest zdrowo nie na miejscu.
- Widzisz, mogłeś się ze mną wczoraj podzielić, twoje dzisiejsze problemy byłyby mniejsze.
- Zeno, i tak wypiłeś więcej niż ja.
Kieruję w jego stronę nóż.
- Nie bądź taki do przodu, bo ci z tyłu zabraknie.
- Haha, śmieszne. Harvey wczoraj przyszedł z jakąś robotą, czy mój umysł tak za nim tęskni, że jego piękny prawy profil pojawia się w moich snach?
Przełykam kawę i jednym okiem zerkam na szatyna.
- Nie mam pojęcia, który profil ma lepszy, aczkolwiek tak, mamy robotę. Poza tym jak wytłumaczysz się z tego, że śpiewałeś wczoraj piosenki Katy Perry?
- Siostra mnie nimi maltretuje, cholera jasna, musiałem zapamiętać słowa.
Czuję, jak coś ściska moje serce. Skoro on może widywać się z rodziną, dlaczego ja nie mogę z moją? Resztę kawy wylewam i idę do salonu, gdzie siedzi Jack.
- Panienki gotowe?
Kiwam głową. Pora zacząć kolejny koszmar.

Eileen

Żwir pod moimi butami głośno trzeszczy, gdy zaczynam biec. 
Ostrożności nigdy nie za wiele. Szczególnie, kiedy jest ciemno, a ty wracasz z imprezy w super krótkiej spódniczce. Powroty zawsze są najgorsze. Wszędzie panuje mrok, kiedy zaglądasz do jakiejś uliczki, nie widzisz nic. Nie wiesz, czy siedzi tam jakiś zboczeniec, czy kotek, którego możesz zaadoptować. Ewentualnie kocica cię podrapie, przeniesie chorobę i skończy się tak samo marnie, jak przy spotkaniu napalonego mężczyzny. 
Jest jeszcze inna opcja. Pobiegaj, ruch to zdrowie! W dodatku szybciej dotrzesz i nie będziesz się wpatrywała we wszystkie zakamarki. Żadne miasteczko nie jest do końca bezpieczne, a szczególnie nocą. 
Skrzywiam się, bo czuję, jakby na moich plecach ktoś położył rozzażony węgiel. Mam ochotę przestać biegać, stanąć choć na chwilę, ściągnąć koszulkę i znaleźć jakąś kałużę z wczorajszego urwania chmury, byleby ból na chwilę minął. 
Jednak moja ostrożność jest silniejsza i biegnę dalej. Byleby dobiec do Goldbridge 12. Byleby tam się wczołgać na szóste piętro. Byleby... 
Moim oczom ukazuję się szary, wysoki budynek, cel mojej bieganiny. Wchodząc do klatki schodowej, zwalniam, by zaczerpnąć tchu i szaleńczo podrapać się po lewej łopatce. Dosięgam miejsca bólu, od razu żałując tej decyzji. Czuję, jak jakaś ciepła ciecz zaczyna spływać z moich pleców w dół. Zaciskam zęby i kieruję się w stronę windy. 
Naciskam guzik po raz piętnasty, znowu jest nieczynna. 
- Co za gówno - warczę i walę otwartą dłonią w drzwi.
Czyli czeka mnie wspinaczka na szóste piętro, świetnie. Na pierwszym jest jeszcze wszystko okay. Drugie przeżywam tak samo jak trzecie. Przy czwartym zaczynam dyszeć, jednak na piątym cała nadzieja mnie opuszcza. Pocieszam się myślą, że to już ostatnie piętro i stawiam kroki na schodach. 
Nachylam się i biorę głęboki oddech. W końcu przestaję dyszeć, co powoduje wszechobecną ciszę. Przez chwilę wpatruję w numerek 47, który przyozdabia drzwi naszej byłej sąsiadki. Od dziewiętnastu lat nikt nie kupił tego mieszkania. Ludzie boją się, że grasuję tu jej duch, bo podobno dusze osób chorych psychicznie, lub którym krótko mówiąc odwaliło na koniec, błąkają się po świecie w poszukiwaniu zemsty. Czy jakoś tak. Ale nigdy się tymi plotkami nie przejmowałam, bo mieszkam tu od dziewiętnastu lat i nic. 
A teraz wielkie nic, które zawsze kojarzyło mi się z numerem 47 przemienia się w łomot, jakby coś bardzo ciężkiego upadło. Z lękiem cofam się tyłem ku mojemu mieszkaniu. Nagle drzwi od domu Tu Mieszka Duch otwierają się i staje w nich chłopak w czarnej kominiarce.
- O kurna - mówi.
Może nie musiałam aż tak się śpieszyć.